GOPR

PSF Team GOPR – relacja z rajdu

4 ratowników GOPR, 8574 przejechanych km, 15 krajów Europy i Afryki, 25 dni podróży, 1036,5 litrów zatankowanego paliwa, niezliczone godziny spędzone w samochodzie, na samochodzie i pod samochodem, niezliczone ziarenka afrykańskiego piasku w każdym możliwym zakamarku sprzętu i garderoby i równie niezmierzona satysfakcja ze zrealizowanej na mecie humanitarnej misji medycznej. 

O czym mowa? O rajdzie charytatywnym Budapest-Bamako w wykonaniu niezwykłej drużyny PSF Team GOPR. To jeden z największych amatorskich rajdów terenowych na świecie. Nazywany jest “Dakarem dla ubogich”, ponieważ jego trasa w dużej mierze prowadzi po bezdrożach dawnej trasy rajdu Paryż-Dakar, ale dla odróżnienia odbywa się bez wsparcia z zewnątrz. Taka była wizja założycieli i z powodzeniem wcielili ją w życie. Rajd Budapeszt-Bamako startuje regularnie od 2005 roku, liczba uczestników jest ograniczona i z roku na rok coraz trudniej o numer startowy. Zapisy rozpoczynają się z rocznym wyprzedzeniem, a miejsca podlegają losowaniu. Piotr Brzoska, sprawca całego zamieszania, który wymarzył sobie przebycie tej trasy, od kilku lat bezskutecznie aplikował o udział w wydarzeniu. Należy do osób zdeterminowanych, więc i tym razem, bez większego optymizmu wypełnił formularz zgłoszeniowy. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy po raz pierwszy odpowiedź była pozytywna. Pierwotnie planował zrealizować swój plan w wersji budżetowej, dobrać do załogi dwie – trzy osoby i wystartować kultowym Mercedesem W124, zwanym pieszczotliwie „baleronem”. Jednak poza determinacją towarzyszy mu jeszcze fantazja i charyzma i szybko z wyjazdu „po kosztach” zrobiło się przedsięwzięcie.  

Warto zaznaczyć, że nieodłącznym elementem rajdu jest działalność charytatywna. Bywało, że uczestnicy zawozili do Afryki sprzęty typu inkubator dla  niemowląt, panele słoneczne do wiosek pozbawionych elektryczności, czy sadzili drzewa w Mauretanii. W tym wypadku wybór był bardziej celowany, ale po kolei. Do Piotra „Brzozy” Brzoski, który jest ratownikiem Jurajskiej Grupy GOPR dołączyło dwóch ratowników Grupy Beskidzkiej GOPR – Arkadiusz Białas i Bartłomiej „Skoczek” Skoczylas oraz drugi ratownik Grupy Jurajskiej GOPR – Marcin „Felek” Feldmann. Taki skład, który we krwi ma niesienie pomocy, a w sercu „na każde wezwanie”, nawiązał kontakt z ośrodkiem pomocy Don Bosco Fambul we Freetown, działającym nieopodal mety rajdu. Sierra Leone jest jednym z najbiedniejszych krajów Afryki, zdewastowanym przez wojnę (1991 – 2002), przez pandemię Eboli a także COVID-19. Don Bosco Fambul to organizacja pozarządowa prowadzona od 25 lat przez Salezjanów. Pomagają najbiedniejszym – dzieciom i młodzieży, żyjącym na ulicy, które często są ofiarami prostytucji, wykorzystywania i przemocy. To kilka domów opieki, w których podopieczni są przygotowywani do samodzielnego życia. Brakuje tam zaplecza medycznego, dlatego drużyna ratowników obrała sobie za cel dostarczenie darów w postaci toreb medycznych, defibrylatorów, fantomów, defibrylatorów szkoleniowych, okularów korekcyjnych i leków oraz kilkudniowe przeszkolenie personelu ośrodka z zakresu pierwszej pomocy.  

Plan nabierał rozmachu i w takiej formie przypadł do gustu firmie Polski Serwis Floty, która na co dzień zarządza dużymi flotami samochodowymi. Płynące stąd doświadczenie postanowili wraz ze swoim partnerem, Falken Tyres Polska, przekuć na wsparcie całego przedsięwzięcia, stając się tym samym sponsorem tytularnym. Stąd właśnie nazwa drużyny i projektu zarazem – PSF Team GOPR. Firma w taki oto niecodzienny sposób świętuje 20-lecie swojej działalności – pomagając zarówno w przygotowaniu samochodu na tę niełatwą offroadową drogę, jak i umożliwiając realizację misji charytatywnej.  

Równolegle, aby wymiar pomocy był jak największy ruszyła zbiórka na sprzęt medyczny. Energia teamu spowodowała, że pomysł zasiliły zarówno osoby prywatne, jak i kilka firm. Rzeczony „baleron” nie byłby w stanie pomieścić całego załadunku, więc padła decyzja o zmianie samochodu na nie mniej kultowy Volkswagen T4. Poza mianem „Afrykański Czarodziej” zyskał terenowe koła, wyciągarkę, snorkel, bagażnik dachowy, trapy piaskowe i sporo innych udogodnień, które miały przygotować go do trasy wzdłuż Czarnego Lądu.  

Pomimo większej przestrzeni, jaką oferuje T4, pakowanie wszystkich, jakże niezbędnych sprzętów przypominało popularną grę Tetris z przeświadczeniem, że lata treningów tej gry nie poszły na marne. Było nieźle – do pierwszego „przepaku”. Tu klasyka gatunku – po wyciągnięciu wszystkiego i próbie ponownego schowania „zawsze zostawała jakaś śrubka”.  

Start przygody w Katowicach, spod siedziby PSF, przypadł na wczesny ranek tak, by  zdążyć na popołudniową odprawę techniczną w Budapeszcie. To tam, jak sama nazwa rajdu wskazuje, odbywa się uroczysty start honorowy. Widok samochodów z wszystkich kategorii (Classic GPS Competition, 4×4 Adventure, Touring Adventure, Spirit Category) w jednym miejscu – od tzw. “złomków” przez osobówki, busy, po profesjonalnie przygotowane terenówki, robił ogromne wrażenie. Inwencja twórcza w wyposażeniu i wyglądzie niektórych egzemplarzy nie miała granic. Ogromny był też zakres wiekowy pojazdów. Można by rzec, historia motoryzacji. Każda załoga przejeżdżała z honorami przez bramkę startową rozpoczynając tym samym pierwszy z etapów – „supermaraton” z Budapesztu na Gibraltar (ok 3000 km).  

To etap, który przebiegał regularnymi drogami, w cywilizowanych warunkach. Samochód z pełnym obciążeniem nie mógł być demonem prędkości, dlatego padła decyzja o jechaniu dzień i noc bez dłuższych postojów. Jednak był jeden, szczególny, z wizytą u popularnego Żandarma w Saint Tropez. Nie był to punkt leżący bezpośrednio na trasie, ale mieszczący się w sercu i na liście marzeń, a do tego okazja do krzepiącego śniadania o 4.00 nad ranem.  

Odcinek „supermaratonu” był też dobrą okazją do wstępnego sprawdzenia samochodu. Najlepsze nawet przygotowania ostatecznie weryfikuje trasa. Grzejące się hamulce były pierwszym testem umiejętności mechanicznych i pracy zespołowej dla załogi. Z drobną pomocą Francuzów i przejeżdżającego w pobliżu polskiego teamu Duchy Puszczy, problem został zażegnany bardzo sprawnie. Kolejną trudnością okazały się być strajki francuskich rolników – autostrady, zjazdy, ronda i inne boczne drogi były poblokowane.  Sytuacja wymagała sporej elastyczności w nawigowaniu, aby skutecznie się przez te zasieki przedrzeć. Za to po dostaniu się do Hiszpanii, na osłodę, świat okazał się globalną wioską. Mieszkający po drodze znajomi znajomych ugościli chłopaków pysznym, lokalnym obiadem, uszczęśliwili prysznicem i zabrali na malowniczą plażę, gdzie wspólnie, wspominając rodzimy kraj nabrali nieco oddechu przed dalszą drogą.  

Przepustką do Afryki jest – łamaniec językowy – Cieśnina Gibraltarska, którą pokonuje się kursującym regularnie promem. Tu warto zachować czujność. Ruch przed przeprawą jest spory, często towarzyszy mu zamieszanie, a to sprytnie i  wprawnie wykorzystują lokalni „przedsiębiorcy” oferując „special price, special price, my friend”. Ta „okazyjna” cena jest zwykle wyższa od regularnej, więc zdecydowanie warto udać się do oficjalnej kasy.  

Po dwóch godzinach bujania na śródziemnomorskich falach Afryka stała otworem. Tam rozpoczynał się ten właściwy, terenowy etap rajdu. Część załóg dotarła bezpośrednio do Fez z pominięciem Budapesztu i europejskiego odcinka, więc dopiero tam wszyscy byli w komplecie. Nie obyło się bez radosnej integracji przed odprawą i startem.  

Afrykańską trasę i opowieść o niej można podzielić na kraje, gdyż każdy ma swoją specyfikę. Maroko np. jest dość europejskie, cywilizowane, turystyczne, ma wiele udogodnień, dobre drogi, dobre jedzenie. To kraj aspirujący do Unii Europejskiej, więc trudno mówić o całkowitej egzotyce. Oczywiście tamtejsi ludzie mają inną urodę, kulturę, mieszkają inaczej, żyją inaczej, otacza ich inny krajobraz, ale z łatwością można się tam odnaleźć.  Im dalej na południe, tym mniej zieleni, pojawiają się pustynie, wielbłądy, wydmy, a na horyzoncie nawet i ośnieżone góry. To widok szczególnie bliski ratowniczym duszom. Pustynia to też dobowe wahania temperatury. W nocy spadała do ok. 5 stopni Celsjusza, co sprawiało, że wieczory i noce pod namiotem były dość rześkie. W Maroku kulinarnym motywem przewodnim był tajin. Szczególnie Bartek upodobał sobie to danie. Gdyby mógł zostać dłużej w Maroku, pewnie pielgrzymowałby od knajpki do knajpki degustując tą popularną mięsno-warzywną potrawę, podawaną w charakterystycznym glinianym naczyniu o tej samej nazwie. Jednak nie była to wycieczka turystyczna, niewiele było czasu na zwiedzanie i smakowanie. Jedynym wyjątkiem był park narodowy Khenifra – miejsce znane z drzew cedrowych i małpek. Czas zajmowały raczej przyziemne czynności związane z trasą – tankowanie, przeglądy samochodu, nawigacja, łączność, czy drobne reperacje. Przykładowo w jeden z pierwszych dni niezidentyfikowane ptaszysko połasiło się na filtr ze snorkela. Bezczelnie w locie zerwało go dziobem i odleciało w siną dal. Zbawienne były trytytki. W tym wypadku trytytki, skarpetka i odrobina kreatywności. Trytytki są ważne, trytytki muszą być zawsze pod ręką, bez trytytek rajd nieraz mógłby się załamać. Znalazło się też miejsce na odrobinę sportu. Kierunek obrany na  Erg Chigaga wiódł terenem i skutkował komendą „łopaty w dłoń!”. Czarodziej był uprzejmy utonąć w wydmie. Jak na siłowni – tego dnia na tapecie były górne partie mięśni. W miejscowości ZAGA udało się znaleźć mechanika i wyspawać oberwane mocowanie tłumika. Czas spawania 5 minut, czas negocjacji ceny 1 godzina. Finalnie za 1h i 5 minut zapłacono z wyprawowej kasy 5 EUR. Radość nie trwała długo, jeszcze tego samego dnia, 20 km przed biwakiem rozpadł się amortyzator. Od drgań odkręciły się i wypadły śruby z zacisku hamulca. Przy pobliskim hotelu udało się odkręcić koło i amortyzator. Na nowy nie było szans. Przy pomocy lokalesów znalazła się jakaś hybryda ze sprężyną. Musiało wystarczyć. Na zwieńczenie reperacji był mały shopping – Brzoza (Piotrek) kupował lokalną odzież od hotelowego chłopaka. Transakcja odbyła się tak, że upatrzył sobie wdzianko na „żywym modelu” machając walutą i kazał je z siebie ściągać. Popularne wydmy Merzouga nadały się rewelacyjnie na trening narciarski. Zespół ratowników był na tę okoliczność przygotowany, jakże mogliby się ruszyć gdziekolwiek bez nart? Prędkość zjazdowa z wydmy nie była zawrotna, za to narciarstwo pustynne na holu za samochodem potrafiło skutecznie wyczerpać potrzeby treningowe do końca wyprawy paląc uda doszczętnie. W okolicach Assa świat znów okazał się być globalną wioską. Załoga spotkała Michała z Gliwic, który od 2 tygodni jechał przez Maroko T4 syncro wraz z psem. Po krótkiej rozmowie okazało się, że w Gliwicach mieszka 2 ulice od Brzozy. W przydrożnej knajpce, gdzie gromadziło się sporo lokalesów, uwagę mięsożernego teamu przykuły wiszące w witrynie porcje świeżo oprawionego wielbłąda. Strzał w dziesiątkę. Wielbłądzie klopsiki i żeberka to coś, co zdecydowanie warto spróbować. Nad oceanem kolejne spotkanie z serii „świat jest mały”. Podróżujących w okolicy Polaków – Kubę i Janka – rok wcześniej Brzoza poznał na lotnisku w drodze do Laponii. Wspólnie spędzona noc na plaży skończyła się porannym odkopywaniem samochodu. Wszystkie sprzęty typu wyciągarka, trapy, łopaty, które dociążały samochód, jednocześnie były nieodzowne do ratowania go z piaskowych tarapatów. Za to biwak z szumem fal niezapomniany.  

Po Maroku przyszedł czas na Saharę Zachodnią. Warto tu wspomnieć o przekraczaniu granic. Europejska Strefa Schengen przyzwyczaiła nas, że granica nie stanowi żadnej przeszkody. Dzisiejsze dzieci niejednokrotnie nie mają pojęcia o tym, że są granice, które trudno jest przekroczyć. A taka sytuacja zdecydowanie ma miejsce w Afryce. Organizator w dużej mierze zadbał o wizy dla uczestników rajdu, jednak nadal każda zmiana kraju wiązała się ze stresem. Na każdej granicy jest wojsko, na każdej celnicy skanują paszporty, twarze, ręce, drukują zdjęcia, wklejają do paszportu. Nie raz tworzyły się tam wielogodzinne zatory choćby z samego faktu, że w rajdzie uczestniczyło 300 załóg. Kiedy w krótkim czasie trafiały na przejście graniczne złożone z małej budki i celnika na taborecie, nie sposób było tego przejechać płynnie.  

Po wkroczeniu do Sahary Zachodniej zdecydowanie dało się odczuć zmianę. Skończyła się „Europa”, zrobiło się pusto, cicho, spokojnie. Ludzie żyją tam w małych wioseczkach, próbują prowadzić małe biznesy w przysłowiowych lepiankach, to zupełnie inny świat. Biednie turystycznie, za to raj dla miłośników off-roadu. Bezkresne drogi, którymi można mknąć bez ograniczeń, kamienista pustynia, wydmy – to był ten moment dla którego warto było znosić wszelkie trudy wcześniejszej drogi. Afrykański Czarodziej raczej mknął sobie z godnością, bez szaleństw, brykanie po wydmach zostawiając bardziej terenowym kolegom, niemniej sam fakt nieograniczonej przestrzeni dawał już ogrom frajdy. Zadziwiające były momenty, gdzie w tym pustkowiu, między jedną wioską oddaloną o 50 km i drugą o 30 km w przeciwnym kierunku, ni stąd, ni zowąd na drodze pojawiał się człowiek. Niebywałe, w jakich miejscach ludzie potrafią tam żyć.  

 

Następna w kolejce była Mauretania. Jeśli komuś wydawało się, że widział biedę, to tak, wydało mu się. Mauretania jest trzecim od końca świata krajem w tym względzie. Nie ma tam prawie nic, a to, co jest, jest zużyte i zniszczone i wygląda jak śmietnisko, z którego ktoś próbował zrobić jakikolwiek użytek. Noc spędzona w stolicy Nawakszut pozostanie niezapomnianym przeżyciem. Można było ominąć ten punkt, ale tylko tam była możliwość zakupu niezbędnej wody i paliwa. Wspomnienie tych miejsc przyprawia o dreszcze. Wymiana handlowa odbywa się niekoniecznie z udziałem pieniądza. Można zapłacić np. swoimi spodniami za jakiś potrzebny aktualnie towar. Jedynym pozytywem w Mauretanii był park narodowy i spotkanie z „dzikością”, a dokładnie z guźcami. Kto oglądał Poranek Kojota, ten wie – „guziec, taka dzika świnia z Afryki”. Do granicy z Senegalem PSF Team GOPR dotarł późno, o 20:00. Za późno, bo granica zamykana o 18:00. Przedstawili się jako medycy i po kilku dyskusjach i 10 euro, nie wiadomo za co Mauretania wypluła ich na ziemię niczyją. Nastąpił impas, do Senegalu wjechać się nie dało, bo noc i zamieszki, a powrót do Mauretanii niemożliwy, pozostało więc spędzić noc na granicy. Wrodzony urok osobisty i kilka euro pozwoliły choć zamówić kurczaki z dowozem u lokalnego przedsiębiorcy.  

Po ciężkiej, dusznej nocy, pełnej komarów przyszedł czas na walkę o odzyskanie paszportu i dowodu rejestracyjnego. Udaje się finalnie przed 11.00. Informacja od organizatora nie była pocieszająca. W Richardtoll miasto było zamknięte z powodu zamieszek, które wybuchły dzień wcześniej. Do Sand Louise jeszcze można było wjechać ale bez gwarancji wyjazdu. Wyłączono też sieć komórkową, żeby wieść o tym, że prezydent zamknął w więzieniu głównego opozycjonistę, nie rozniosła się zbyt szeroko, żeby nie podsycać agresji na ulicach. Po tankowaniu padła decyzja o gnaniu na południe z pominięciem jednego biwaku, by jak najszybciej dotrzeć do Touby. Niestety po drodze znów urwał się amortyzator. Miejscowi pomogli dobrać jakąś część na złomie i pospawać, żeby nadawała się do użytku. Trzeba przyznać, że naprawy przebiegały z coraz większą wprawą. Specjaliści PSF by się nie powstydzili. Wjazd do Touba  to kolejna trauma. Smród, brud, nieprzyjemnie. W hoteliku na przedmieściach woda do liofów gotowana była co najmniej 3 minuty, co dawało złudne poczucie, że będzie czystsza. To nie był dobry dzień. Następny zaczął się nieco lepiej, po uzupełnieniu zapasów ekipa nawigowała na Niokolo Koba National Park. Podobno są tam hipopotamy, żyrafy i lwy, ale słowo podobno było kluczowe. Park okazał się katastrofą. Drogo i tylko polna droga w krzakach. Zero zwierząt. Oszustwo. Afryka zaczęła nieco dawać w kość – i załodze i wyposażeniu. Tu i ówdzie trytytki, taśmy i inne kreatywne ślady po usterkach. Tuż przed Gwineą droga zrobiła się wąska, wyboista i pyląca. Była walka z każdym metrem w potężnym upale. Zrobiło się mocno terenowo. Nikt nie przypuszczał, że Czarodziej jest w stanie jechać z dwoma kołami w powietrzu. Na granicy okazało się, że zgubił się jeden z dwóch znajomych jadących na motocyklach i od 3 godzin nie było z nim kontaktu. Ta historia na szczęście miała happy end, ale mocno nadszarpnęła nerwy.  

 

Gwinea przywitała czerwoną pylącą drogą i wiodła nią bardzo długo. Wszystko w samochodzie było w czerwonym pyle. W takich warunkach zimny napój na stacji benzynowej jest jak zbawienie. Był kawałek utwardzonej drogi, ale radość z niego nie trwała długo. Poza pyłem, który zmienił tylko barwę na białą doszły jeszcze górskie zakręty. Kolejny dzień pomimo dodatkowych uszczelnień wyglądał podobnie. Bilans strat wykazał uszkodzoną osłonę gumową od lewego przegubu wewnętrznego. Do tego przyspawał się bendiks w fazie ruchu i upalił masę. Samochód ruszał tylko na pych, do biwaku zostało 200 km. Świadomość, że nie można się na tym odcinku zatrzymać wzbudzała emocje. W końcu objawiła się i nagroda. Wieczorem udało się dotrzeć do dzikich wodospadów, które poza orzeźwieniem pozwoliły zmyć cały ten pył. Trzeba przyznać, że dotarcie na do Sierra Leone odpalając samochód „na pych” było swoistą przygodą.  

Przejazd przez granicę odbył się bez większych przeszkód. Przy wymianie waluty okazało się, że największy nominał to 20 Leonów, a ceny były w tysiącach, co oznaczało, że 200 dolarów dawało pół reklamówki pieniędzy. Niedawna denominacja nastręczała nieco trudności przy zakupach, ale finalnie zapasy zostały uzupełnione i jeszcze tego samego dnia PSF Team GOPR dotarł Burech Beach. Tam pierwszą czynnością było wskoczenie do oceanu o temperaturze 29 stopni. Dalsza część wieczoru była równie przyjemna, lokalne przysmaki na zmianę z rozmowami z innymi teamami i kąpielą w oceanie i wieczorny program artystyczny przygotowany przez miejscowy zespół. Rano wypoczęci wraz z innymi ekipami, w kolumnie 300 samochodów ruszyli w kierunku mety. Ostatnie 20 km zajęło 2 godziny, ale w końcu ich oczom ukazał cel. Certyfikaty, świętowanie, relaks i noc w hamakach z widokiem na ocean – ależ to miało smak!  

Meta to jeden cel – ten rajdowy, ale przyszedł czas i na ten główny, czyli Don Bosco Fambul. Ojciec Piotr, który był łącznikiem kontaktowym przyjął PSF Team GOPR  osobiście pomimo ataku malarii. Na dzień dobry, po przemiłym przyjęciu przez ekipę ośrodka doszła druzgocąca wieść o anulowaniu lotów powrotnych. Morale mocno spadły, happy end pojawił się dopiero po dwóch dobach. Następnego dnia nastąpiło przekazanie darów.  Ukłony dla wszystkich, którzy zasilili zrzutkę, dla Centrum Optycznego Doroty Będkowskiej za przekazane okulary oraz dla Grzegorza Kotuli, Polskiego Serwisu Floty, Falken Tyres Polska za całe wsparcie.  

   

Kolejne godziny upływały na rozmowach z personelem i prezentacją sprzętu. Zaczęły się też pierwsze bloki szkoleniowe dla pracowników szpitala. Atmosfera była gorąca. Mowa nie tylko o zaangażowaniu uczestników, ale i o temperaturze. Funkcjonowanie w panujących tam 47 stopniach Celciusza było ogromnym wyzwaniem. Późnym wieczorem odbyła się msza z okazji środy popielcowej. To bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ formuła niby ta sama i znana, a  jednak wykonanie zupełnie inne. Kolejne dwa dni załoga ratowników realizowała główną misję – szkolenie dla personelu Don Bosco Fambul – opiekunów grup, nauczycieli oraz wszelkich osób zatrudnionych. Tematem były stany zagrożenia życia, czyli masywne krwotoki, resuscytacja krążeniowo oddechowa, stany nagłe w zachorowaniach. Kursanci byli bardzo zaangażowani i po pierwszych sesjach widać wyraźne postępy. Dla dzieciaków PSF Team GOPR był nie lada atrakcją. Były kontaktowe, chciały robić zdjęcia, przybijać piątki. Świadomość, z jakich środowisk pochodzą i jakie sytuacje przywiodły ich do tego miejsca chwyta za serce. Głębokie ukłony dla Salezjanów prowadzących ośrodek za to, że czynią ten skrawek świata lepszym. Dzięki Don Bosco Fambul dzieci otrzymują szansę na normalne życie w przyzwoitych warunkach. Mają dostęp do wody, regularne posiłki oraz edukację. Uczą się, że życie może być ciekawe i pełne nadziei, tutaj mogą wykreować w sobie pasję czy hobby.  Wspaniale było dołożyć do tego kolejną cegiełkę.  

 

Relację z wyprawy przygotowała Marzena Dec